Jean Fabre (1904–1975) francuski historyk literatury:
„Zamordowany poeta” – powiedział o nim Wojciech Natanson. Mógł szukać ocalenia w ucieczce, ale wzgardził tą próbą. Może chciał własnym doświadczeniem wymierzyć aż do jakiej ostatecznej granicy może dojść okrucieństwo w potwornym sprzężeniu z głupotą; i myślę, że na nadchodzącą śmierć spoglądał z tą samą wyniosłą ironią, jaką okazywał zawsze wobec przejawów tępoty i ograniczenia barbarzyńców, niezdolnych pojąć, że żadną brutalną siłą nie da się zdławić ducha.
Nie można bowiem zabić poetów: pozostają „ludźmi żywymi”. Dziś Boy-Żeleński liczyłby prawie sto lat: 21 grudnia 1974 r. będziemy obchodzić stulecie jego urodzin. Ale mimo nieustannie narastającego czasu Boy wymyka się starości. Pozostaje dla mnie takim, jakim był, gdy go znałem. Był starszy ode mnie równo o lat trzydzieści, lecz w mojej pamięci zaciera się różnica wieku, ponieważ od jego śmierci minęło również trzydzieści lat – i oto staliśmy się rówieśnikami.
W ciągu lat blisko dziesięciu, aż do r. 1939 mogłem bywać u niego i korzystać z jego przyjacielskiej gościnności. Niech mi więc wolno będzie wspominać go takim, jakim jawi się przede mną jeszcze i dzisiaj: w domu, w którym mieszkał i pracował, nieco na uboczu Krakowskiego Przedmieścia, w pobliżu Starego Miasta. Na ścianach co najmniej dwadzieścia obrazów, szkiców i studiów Wyspiańskiego: byłem nimi urzeczony, nigdy nie oglądałem ich w takiej ilości i tak z bliska. Skupieni wokół pana domu lub rozproszeni w małych grupkach literaci, dziennikarze, artyści, słynni aktorzy, dużo młodzieży, natomiast niewielu profesorów uniwersytetu – chyba że byli, jak ja, Francuzami.
Boy mówił mało i sądzę, że słuchał niewiele więcej. Z pochyloną głową, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, pogrążony był w zadumie. Podobnie jak wielu humorystów, usposobienia był raczej smętnego: w jego dyskrecji czy w zobojętnieniu wyczuwało się melancholię. Wyjąwszy chwile, w których rozmowa zahaczała o Francję i francuską literaturę: w takich momentach ożywiał się raptownie i stawał się niezwykle rozmowny.
I to też była przyczyna, dla której podejmował mnie tak często: czasem by się ze mną naradzić nad jakimś ustępem z Prousta – autora, którego tłumaczenie przysparzało mu niewątpliwie najwięcej kłopotów, ale i najwięcej radości; to znów by mi powierzyć jakąś wiadomość dla Marcelego Bouterona albo zlecić poszukiwanie czegoś w Bibliothèque Nationale w Paryżu, ale najczęściej – by po prostu rozmawiać o Paryżu i Francji.
„Znasz-li ten kraj?…” To co mówi o Krakowie z czasów swojej młodości, równie dobrze mógłby powiedzieć o tym Paryżu, który odkrył dla siebie właśnie w r. 1900 – w roku wielkiej Wystawy Paryskiej – „Najpiękniejszy pejzaż na świecie – jak powie – ów kamienny pejzaż starego Paryża, rozścielający się od Notre-Dame aż do Luwru…” Lecz głębiej jeszcze, aniżeli ten pejzaż, zapadł mu w serce pewien styl życia, kształt miłości, sposób myślenia i pisania, które stały się jego drugą naturą.
Ta ewokacja Francji przywracała mu młodość, przydawała na nowo jego spojrzeniu i słowu wyraz swawolny i nieco fantazyjny, zdradzający usposobienie psotnego chłopca: usposobienie, które kazało mu niegdyś przybrać ów pseudonim – czy raczej żartobliwy „herb”, co zrósł się odtąd z jego nazwiskiem: Tadeusz Boy-Żeleński.
Ta chłopięca filuterność Boya wiązała się organicznie ze skłonnością do melancholii. W ten sposób w naturze Boya świeżość młodości, błyskotliwość inteligencji zestrajała się z refleksyjnością i marzycielstwem. Boy, na którego Francja wywarła wpływ tak przemożny, nie dawał się jednak przypasować do żadnego określonego typu psychiki francuskiej. Wkorzeniony głęboko w glebę krakowską i polską, nikogo przecież nie przypominał, był indywidualnością niepowtarzalną – ze swoją świeżością uczuć, spontanicznością serca, nawet z pewną dozą naiwności. Ten prześmiewca próżnych zaszczytów i czczej chwały, nie był przecież bynajmniej nieczuły na uznanie i nawet na owe „zaszczyty”, pod tym warunkiem wszakże, by spływały nań z Francji. A Francja przydzielała mu ich dość skąpo i ostrożnie dawkując, tak zwane „odznaczenia”: palmy akademickie, potem Legię Honorową, a potem – pamiętam jego radość, gdy na mniej więcej na pięć lat przed wojną, otrzymał Komandorię Legii Honorowej. Z satysfakcją wspominał również o przyjęciu, jakiego doznał w środowisku literatów paryskich, kiedy w r. 1922 przybył na uroczystości trzechsetlecia urodzin Moliera jako przedstawiciel pisarzy polskich.
Ze szczególną przyjemnością wspominał prelekcję, którą wygłosił w 1927 r. w wielkim amfiteatrze Sorbony; wtedy to właśnie, zagubiony w tłumie stłoczonym w audytorium, ujrzałem go po raz pierwszy. Miejmy nadzieję, że ten sam amfiteatr rozewrze podwoje na uroczystość pierwszego stulecia urodzin tego niepospolitego pisarza, wspaniałego tłumacza, niezrównanego przyjaciela Francji, humorysty o wielkim sercu, jakim był – i pozostaje – Tadeusz Boy-Żeleński.
Przełożyła Leonia Jabłonkówna