W lipcu minęła dwudziesta rocznica tragicznej śmierci mego Ojca i znów przesuwa mi się przed oczami szereg wspomnień związanych z Jego osobą.
Gdy się urodziłem Ojciec był jeszcze lekarzem, ale już stykał się z „Zielonym Balonikiem”, początkowo jako widz, a wkrótce potem jako współautor Szopek. Na jedną z kostiumowych zabaw „Zielonego Balonika” wybierał się Ojciec w marynarskim ubranku. Postanowiłem w jakiś sposób przyczynić się do upiększenia jego kostiumu (miałem wtedy kilka lat). Ulepiłem z gazet i kolorowego papieru czapkę z pióropuszem i wręczyłem Mu ją. Byłem niesłychanie dumny, gdy Ojciec oceniwszy, że czapka jest piękna, wyszedł w niej z domu na zabawę.
Wiele radości sprawiało mi przyglądanie się szyciu kostiumów i ubieraniu lalek, które występowały w Szopce. Jedną z nich (Badeniego) tak polubiłem, że nie chciałem usnąć dopóki nie przyniesiono mi jej do łóżeczka, abym mógł ucałować ją na dobranoc.
Z Ojcem jako lekarzem zetknąłem się tylko raz (nie licząc okresu niemowlęcego). W czasie pobytu z matką w Wiśle skaleczyłem się w palec u nogi i trzeba mnie było zawieźć do Krakowa na zabieg. Ojciec pełnił dyżury lekarskie na dworcu; tam też zoperował mi nabrzmiały ropą palec. Ciekawe, że będąc lekarzem kolejowym i z konieczności stykając się z różnego rodzaju przypadkami, był tak niesłychanie wrażliwy, że nie mógł słuchać opowiadań o ranach itp. Gdy kiedyś opowiadałem Mu, że wbił mi się gwóźdź w oponę rowerową, Ojciec skrzywił się i zatkał sobie uszy.
Kłopoty Ojca ze mną zaczęły się na dobre z chwilą rozpoczęcia przeze mnie nauki w gimnazjum im. Sobieskiego w Krakowie. W tym to czasie zdecydowałem, że nie zostanę księdzem (jak przedtem zamierzałem) lecz aktorem. Postanowienie to połączone było z szeregiem ucieczek z domu, opuszczaniem lekcji, no i naturalnie z odpowiednimi stopniami w szkole.
Wtedy Ojciec postanowił umieścić mnie w jakimś internacie, aby odseparować mnie od teatru. Wybrał zakład o.o. jezuitów w Chyrowie. Straszny to był dla mnie cios. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że jezuici nie chcieli mnie przyjąć z powodu przełożenia przez Ojca Kubusia fatalisty Diderota. Wysłano mnie więc do internatu w Zakopanem. Ale kłopoty ze mną nie skończyły się. Będąc synem lekarza kolejowego korzystałem na kolei z dużej zniżki, co ułatwiało mi częste ucieczki do Krakowa na próby generalne i premiery. Ponieważ w czasie pierwszej ucieczki, gdy zjawiłem się w domu odesłano mnie zaraz z powrotem – następne odbywały się „incognito”. Po latach dopiero przyznał mi się Ojciec, że wiedział o każdym moim pobycie w Krakowie.
W 1922 roku przenieśliśmy się do Warszawy. Ojciec objął kierownictwo literackie Teatru Polskiego, a ja ukończyłem gimnazjum.
W 1926 roku rozpocząłem pracę aktorską w Teatrze Polskim. W tym czasie Ojciec powrócił do dziennikarstwa, więc miałem w Jego osobie już nie tylko Ojca, ale i recenzenta. Pisał o mnie życzliwie, czasem żartobliwie, np. „pan Żeleński rozwija się, chwała Bogu”.
Raz jednak mnie zjechał. Grałem wtedy w Teatrze Ateneum w sztuce Janusza Korczaka pt. Senat szaleńców. Napisał wtedy: „pan Żeleński nadużywał głosu; mówiłem mu to już w domu”.
Jestem też chyba jedynym synem, któremu ojciec się przedstawił. Pewnego razu zjawił się w teatrze w czasie jakiejś próby generalnej. Stałem w grupce kolegów ucharakteryzowany na dostojnego starca. Ojciec podszedł do nas, przywitał się z kolegami, których poznał a mnie grzecznie się przedstawił. Mimo to, że poznaliśmy się „osobiście”, spotykając Go na ulicy nigdy nie kłaniałem Mu się. Wynikało to stąd, że Ojciec idąc ulicą, tak był zwykle zamyślony, że patrzył na mijanych ludzi, nie widząc nikogo.
Kiedyś zrobił mi Ojciec zabawny kawał, o którym dziś myślę z rozrzewnieniem, ale wtedy, przyznaję się, byłem na Niego wściekły. Próbowaliśmy wtedy w Teatrze Polskim niemiecką komedię pt. Hokus-pokus. W prologu i epilogu występował między innymi krytyk teatralny. Antoni Słonimski dostosowując ów prolog i epilog do naszych stosunków, w tekście krytyka sparodiował Ojca. W roli tej obsadzono mnie. Ojcu nic o tym nie mówiłem, ciesząc się z góry na efekt na premierze. Zacząłem Go tylko bacznie obserwować, co w końcu zwróciło Jego uwagę i musiałem się do wszystkiego przyznać. Miałem dwadzieścia parę lat, ale charakteryzację miały mi ułatwić znane szczegóły w zewnętrznym wyglądzie Ojca, a mianowicie fryzura „z przedziałkiem” i małe wąsy. Jakież było moje przerażenie, gdy na parę dni przed premierą, wróciwszy po próbie na obiad do domu, zastałem Ojca bez wąsów i uczesanego do góry. Cała obmyślona charakteryzacja na nic. Co robić? Ale dobre serce Ojca pomogło mi: wyjechał parę dni wcześniej na urlop, aby mi nie psuć efektu na premierze. Ucharakteryzowałem się więc na Ojca takiego jakim Go wszyscy pamiętali. Podobny byłem do tego stopnia, że ówczesny prezes ZASP-u, świetny aktor Józef Śliwicki, będąc za kulisami w czasie próby generalnej przywitał się ze mną jak z Ojcem. Ojciec był dopiero na jednym z ostatnich przedstawień, ale przyznaję, że było mi niesłychanie przykro parodiować Go w jego obecności.
W jednym z przedwojennych filmów reżyserowanych przez Aleksandra Hertza, wystąpił Ojciec jako statysta. Była w tym filmie scena, gdy młody pianista produkuje się przed audytorium złożonym z przedstawicieli świata sztuki. Hertz, chcąc uczynić film bardziej atrakcyjnym zaprosił ówczesnych czołowych przedstawicieli świata artystycznego do wzięcia udziału w tej scenie. Niestety nie pamiętam już ani tytułu filmu, ani nazwisk innych ludzi, którzy prócz Ojca brali udział w tej scenie. To bezpośrednie zetknięcie się z filmem nie uczyniło jednak z Ojca kinomana. Zachęcany przeze mnie wiele razy do obejrzenia jakiegoś filmu, wykręcał się tłumacząc mi, że kino męczy dwie rzeczy, które z racji swej pracy ma już i tak zmęczone, to jest oczy i … siedzenie.
W roku 1929 wydawało się, że spełni się największe marzenie Ojca, a mianowicie wydanie wszystkich przekładów w jednakowej szacie graficznej pod firmą Biblioteki Boya (szereg książek wydanych w czasie pierwszej wojny światowej miał okropny papier i zły format). Nowe wydawnictwo miało być oparte na prenumeratorach. Ojciec, Matka i ja zabraliśmy się do pracy propagandowej tj. do rozsyłania prospektów. Ja adresowałem koperty i nalepiałem znaczki, a Ojciec ładował prospekty do kopert i pełen dobrej myśli wrzucał je do skrzynki pocztowej. Niestety ogólnoświatowy kryzys odbił się i na Bibliotece Boya. Wszystkie posiadane przez rodziców pieniądze pakował Ojciec w to wydawnictwo. Niestety nie udało mu się doprowadzić tego zamierzenia do końca. Duża ilość egzemplarzy Biblioteki Boya, która pozostała w domu, sprzedawana za grosze w czasie okupacji pomogła przetrwać Matce i mnie.
Niezapomniane są dla mnie wspomnienia z roku 1932 kiedy wyruszyłem z Ojcem w objazd po Polsce. Ojciec mówił o Villonie z okazji 500-lecia jego urodzin, ja zaś recytowałem fragmenty z Wielkiego testamentu. Objazd nasz nie obył się bez różnych przygód. Szereg miast odmówiło wynajęcia sali. Z innych nadchodziły listy z pogróżkami. Największe chyba emocje przeżyliśmy we Lwowie. Chodziły wieści, że odczyt ma być zerwany, Ojciec pobity itp. Na sali komplet, nawet dużo krzeseł dostawianych. Chwilę przed rozpoczęciem zjawia się za kulisami komisarz policji zaniepokojony dostawionymi krzesłami, którymi, jak twierdził, łatwo jest rzucić na scenę. Skończyło się jednak na bardzo miłym przyjęciu.
Gdynia – tytuły w gazetach: Wróg Kościoła w Gdyni, co jednak nie wpłynęło źle na frekwencję. Jedynie w Płocku zamieszczona w gazecie odezwa podpisana przez proboszczów wszystkich parafii, oraz agitacja z ambon, sprawiła, że sala była mocno przerzedzona.
W Tarnowie dwaj dygnitarze miejscy witali nas na dworcu, ofiarując swoje auto na przejazd do hotelu. Później się okazało, że wzięli nas za komisję ministerialną, która miała tego dnia przyjechać. Zresztą Ojciec od razu się połapał w tym nieporozumieniu, gdyż w aucie powiedział do mnie, że mu to przypomina Gogolowskiego Rewizora.
W czasie odczytu zaskoczył mnie Ojciec tzw. (w naszym żargonie) gierką. Gdy skończyłem recytować jeden z fragmentów, pogłaskał mnie pieszczotliwie po głowie, co naturalnie wywołało wybuch śmiechu na widowni.
Przykro wrył mi się w pamięć rok 1937, kiedy to Ojciec wydał Marysieńkę Sobieską. Zaczęły się sypać pogróżki. Nadchodziły anonimy grożące pobiciem, a nawet szubienicą! Oboje z Matką obawialiśmy się, aby Ojca nie spotkało coś złego. Z jednego z ministerstw otrzymał Ojciec radę, aby (wobec niemożności zapewnienia mu bezpieczeństwa) wyjechał na jakiś czas za granicę. Udał się wtedy do Francji.
Na początku września 1939 roku pożegnaliśmy się na zawsze. Ojciec dostał się do Lwowa, skąd od czasu do czasu przychodziły do nas króciutkie listy. W czasie powstania warszawskiego Niemcy podpalili dom, w którym mieszkaliśmy, tak że nie zachowała mi się absolutnie żadna pamiątka po Ojcu. Dosłownie nic.
Ilekroć dziś myślę o Nim, zawsze widzę go przy maszynie do pisania, przy której spędzał prawie cały dzień. Nawet bomby spadające na Warszawę w pierwszych dniach wojny nie potrafiły Go od niej oderwać.
Stanisław Żeleński