– SETNY tom „Bibljoteki Boya?” Już?
– Jakto już? – odparł, wzruszając ramionami, Boy, jak zawsze nawpół kpiarski nawpół opętany jakąś myślą. – Chyba dopiero! Leżał gotowy w tece oddawna, ale nie miałem czasu się nim zająć. Tyle się awanturowałem w ostatnim roku…
– W istocie, jeżeli się nie mylę, wydał pan w tym roku coś cztery własne książki?…
– Pięć: „Ludzie żywi”, „Flirt z Melpomeną” (serja ósma), „Pijane dziecko we mgle”, „Dziewice konsystorskie”, „Bronzownicy”. Jeszcze dwie będą gotowe do druku przed końcem roku, z tych jedna p.t. „Piekło kobiet”, na temat omawianej teraz przeze mnie kwestji społeczno-prawnej.
– Nic dziwnego, że w tych warunkach zapomniał pan nieco o przekładach…
– Tak. W ostatnim czasie coraz więcej sprzeniewierzyłem się tej pracy. Ale nie odrzekam się jej bynajmniej. To jest znakomite schronienie na chwile odpływu, neurastenji, to działa wprost leczniczo. No i co za miła asekuracja na przyszłość, co za uczucie bezpieczeństwa: mieć w zanadrzu rodzaj pracy literackiej, który można uprawiać nawet będąc już zupełnym ramolem. Cóż za gwarancja honorowej starości, iluż pisarzom oszczędziłaby ona przykrego schyłku! Coprawda pisarze nieraz w czem innem znajdują ratunek: rzucają się w ramiona polityce, partji: wówczas mają rękojmię, że choćby pisali brednie, znajdą laurów i uznania do sytości. Polityka żyruje wszystko.
– Cóż pan obrał na tom jubileuszowy?
– Jubileuszowy! Brr! niech pan nie wymawia tego słowa!
– Zatem nie jubileuszowy, ale poprostu setny tom „Bibljoteki Boya”?
– Albo „Lamiel”, wspaniałą a tak mało znaną powieść Stendhala, albo „Pieśń o Rolandzie”, wedle wersji Josepha Bédier, autora transkrypcji „Tristana i Izoldy”. Obie te książki są gotowe do druku i wyjdą nakładem Wydawnictwa Alfa.
– To jest owo nowe wydawnictwo, które podjęło wskrzeszenie „Bibljoteki Boya”?
– Tak. Zawiązało się specjalnie celem urzeczywistnienia tego, co oddawna było mojem marzeniem, mianowicie ujednostajnienia mojej bibljoteki, wydania jej na dobrym papierze, w jednolitym formacie, w tekście starannie przeze mnie zrewidowanym. Ze to było mojem pragnieniem, zrozumie pan, jeżeli pan sobie uprzytomni warunki, w jakich ta „Bibljoteka” powstała.
– Warunki?
– No tak. Zacząłem ją wówczas, gdy wyrabiano chleb z trocin a ubrania z papieru, więc go już nie bardzo starczyło na książki. Mimo że przedtem wyszło już nieco moich przekładów – Molier, Rabelais. – nagłówek „Bibljoteka Boya” pojawił się pierwszy raz w r. 1916, w Krakowie, na pięciotomowem wydaniu Montaigne’a.
– I znalazł pan wydawcę?
– Wydawcę! Właśnie! Sam wydałem. I nietylko to jedno. Blisko pięćdziesiąt tomów musiałem sam wydać w epokach gdy z nikim nie można było gadać o książce. To też robiłem co mogłem, aby uczynić dokoła nich jakiś ruch, wskutek czego do dziś jeszcze uchodzę za „reklamistę”. Ale co to było, w najciemniejszym okresie wojny i wszystkich jej utrapień i braków, kazać ludziom przeczytać kilkadziesiąt tomów arcydzieł!
– A księgarze?
– Och, księgarze! Jeżelibym opisał kiedy moje doświadczenia, byłoby to smętnym dokumentem dla naszego księgarstwa. Gdybym się był oglądał na księgarzy, nie zrobiłbym absolutnie nic, nie ruszyłbym z miejsca. Umieli tylko przyjmować moje wydawnictwa w komis, – ów osławiony „komis”! – spekulować na różnicy kursu, na przetrzymywaniu rachunków, na spadku pieniądza, i dławić swoim zwyczajem „komisy” w piwnicy, skąd je publiczność gwałtem wyciągała. Mnie zostawiali inicjatywę, pracę, ryzyko i reklamę, a sami zgarniali „lukier”. Później dopiero, kiedy moja „Bibljoteka” utorowała sobie drogę, zacząłem znajdować wydawców, ale i to rwało się ciągle. Żaden z nich nie miał dość tchu, aby konsekwentnie poprowadzić rzecz zaczętą na tak szeroką skalę.
– Więc nikogo?
– Prawda, był w Krakowie początkujący księgarz, z którym pracowałem trochę: podobała mi się jego ruchliwość i śmiałość. Ten miał jedną słabość: lubił ponętne tytuły i na nich budował powodzenie książki. Nieraz namawiał mnie, abym któremuś z głośnych utworów dał inny pikantniejszy tytuł. Daremnie tłumaczyłem mu, że to byłoby tak jakby ktoś zmienił tytuł np. „Pan Tadeusz” na „Kluczyk pani Telimeny”, albo coś podobnego. Przekonał mnie zresztą na przykładzie, że handlowo miał słuszność. Kiedy komedje Marivaux – pod skromnym tytułem „Komedje” – okazały się chwilowo zbyt ciężkie w sprzedaży, mój pan księgarz zmienił okładkę na obu tomach, drukując na jednym, od tytułu pierwszej z komedji, „Zebranie amorów”, a na drugim „Pułapka miłości”. I poszły jak woda! Chciał tak samo „rozparcelować” pięć tomów Rabelego i dać im soczyste tytuły, ale się nie zgodziłem…
– Musiał pan jednak mieć wielkie trudności choćby z drukiem?
– Oczywiście, ciągle był brak czegoś, trzeba było wydawać jak się dało, stąd każda książka w innym formacie, na innym papierze, często złą farbą, niektóre wprost haniebne.
– Bądź co bądź, rozwinął pan niepospolitą energję handlową…
– Tylko z konieczności. Ideałem moim jest pracować w swoim pokoju i nie wiedzieć nic o stronie technicznej. Ileż ja czasu na to straciłem! Ale cóż miałem robić, gdy na moje propozycje wydawcy otwierali szeroko oczy, pierwszy raz słysząc tak dzikie nazwiska jak Rebelais, Diderot, Laclos, jak Villon, Marivaux, Gautier… Wszak o dawnej literaturze francuskiej ogół tyle u nas wiedział co o japońskiej! Nawet na takie „złote jabłko” jak Brantôme, o które się dobijali później, nie znalazłem wydawcy. Aby wydać Montaigne’a, zadłużyłem się na kilkanaście tysięcy koron (w złocie!). Dziesięć komedyj Marivaux udało mi się sprzedać księgarzowi za łączną sumę 500 koron (już w gorszem złocie), ale musiałem mu dodać lampę wiszącą i piecyk żelazny (przeprowadzałem się właśnie), aby go skłonić do dobicia interesu. To był czas wojenny! Kartezjusza wpakowałem publiczności dzięki znanej opasce „tylko dla dorosłych”, której historja obiegła już, dosłownie, kulę ziemską. „Kawalerskie gospodarstwo” Balzaka kupowała publiczność, zwłaszcza wdowy, które miały na kwaterze i wikcie wojskowych (było to w czasie największych kłopotów aprowizacyjnych), myśląc, że to jest rodzaj książki kucharskiej.
– A pomoc ze strony instytucyj naukowych?
– Och! Raz jeden, nie widząc nadziei wydania pięciu tomów Montaigne’a którego uparłem się ujrzeć po polsku, udałem się do generalnego sekretarza krakowskiej Akademji Umiejętności, a zarazem dyrektora drukarni uniwersyteckiej, aby mi udzielił w tej drukarni jakiegoś kredytu. Odmówił wręcz, nie szczędząc mi zresztą komplementów co do mojej pracy, ale oświadczył, że jest nieaktualna, na długie lata nieaktualna. Wzamian udzielił mi rady: mianowicie abym pisał opowiastki wojenne (mogą być i pieprzne, dodał, klepiąc mnie po brzuchu) a wtedy (powiadał) znajdę łatwo wydawcę… Taką radę dostałem od przedstawiciela Akademji Umiejętności, i to był jedyny objaw zainteresowania się tej czcigodnej instytucji moim wysiłkiem, który się odbywał tuż pod jej bokiem…
– Mimo to dał pan sobie radę?
– Ba, radziłem sobie jak mogłem; w potrzebie wygrywałem niezawodne atuty tłumacza „Pań swawolnych” i autora „Słówek”. Przeplatałem umiejętnie powagę płochością: przez „Listy perskie” torowałem drogę dla „Ducha praw” (tak samo zresztą jak uczynił wielki ich autor). „Noc i chwila” Crébillona poprzedziła „Myśli” Pascala. Czytelnik, wciąż utrzymywany w niepokoju, wciąż łechtany moją dwuznaczną reputacją, brał wszystko, wszędzie spodziewając się pikanterji. „Rozprawę o metodzie” widział mój znajomy w szufladzie u panny bufetowej razem z „Kultem ciała”. Czytała cierpliwie, aby się dowiedzieć wreszcie, co to za metodę ten osławiony Boy zaleca… Stąd moja podwójna reputacja, która towarzyszy mi zresztą do dziś: z jednej strony witano mnie jako „wychowawcę”, z drugiej odżegnywano się ode mnie jako demoralizatora!
– Które z pańskich wydawnictw było najpoczytniejsze?
– „Tristan i Izolda”, obok „Pań swawolnych” oczywiście. Potem „Spowiedź dziecięcia wieku” Musseta, „Manon Lescaut”, „Listy panny de Lespinasse”, słowem książki apelujące przedewszystkiem do serca kobiet. Ale Tristan ze swą Izoldą pobili wszystkie rekordy: stary rekin książkowy z ulicy Świętokrzyskiej, p. Jakób Przeworski, ojciec czworga dorosłych dzieci, płakał nad tą książką…
– A jaki był stosunek krytyki?
– Wówczas idylliczny! Jeżeli mogłem osiągnąć mój cel, to w znacznej mierze dzięki niepodzielnemu prawie poparciu prasy. Byłem wówczas tak na uboczu, w moim mundurze wojskowego lekarza nie zawadzałem nikomu! Należało do dobrego tomu popierać mnie! Nic zresztą nie pojawiało się wówczas na rynku księgarskim, nie było o czem pisać, chwytano tedy z radością sposobność, każdy tom moich wydawnictw omawiano w wielkich feljetonach. Specjalną życzliwością otaczali w początkach moją „Bibljotekę” Ludwik Szczepański, Zdzisław Dębicki, profesorowie Sinko, Szyjkowski i Jachimecki, Czesław Jankowski, W. Fallek… Wacław Borowy przedewszystkiem, który napisał całą książkę p. t. „Boy jako tłumacz”. Ale i inni. Klerykalny „Głos Narodu”, który obecnie ściga mnie jako „masona” a wielkich pisarzy francuskich zwie w czambuł „brudną literaturą”, witał pochwalnie ukazanie się „Powiastek” Woltera; K. H. Rostworowski mienił mnie „wielkim poetą” po wystawieniu „Świętoszka”… Pan Nowaczyński pisał, że „Boy sam jeden zrobił dla zbliżenia Francji z Polską tyle co cały paryski Komitet Narodowy”. Potem się to zmieniło potrosze: obecnie jestem w połowie przynajmniej na czarnej liście, wraz z biednymi francuskimi genjuszami. Ale wówczas! Koroną było to, że „Krakauer Zeitung”, organ komendy twierdzy w Krakowie (oczywiście wychodzący po niemiecku), zamieścił feljeton p. t. „Boy”, sławiący moje zasługi w – propagandzie kultury francuskiej. To było w pełnej wojnie, gdy w Berlinie Niemcy wykreślali z karty restauracyjnej wszystko co trąciło Francją i z patrjotyzmu majonez przechrzcili na „Oeltunke”. Poczciwa Austrja!
– Słowem, sielanka!
– Tak, sielanka. Był to okres, w którym, opanowawszy rynek i dusze, osiągnąłem wreszcie to, że mogłem prowadzić za sobą czytelników wszędzie gdzie mi przyszła ochota. Wałęsałem się też z rozkoszą po literaturze pięciu wieków, od Villona do Verlaine’a. Wówczas to poznałem w całej pełni rozkosze tłumacza, ową „rozpustę stylów”, o której zwierzenia moje znalazły tak sympatyczny oddźwięk, gdym o niej opowiadał zebranym w amfiteatrze Sorbony matadorom francuskiej krytyki. Dzięki tej pracy przebyłem koszmar wojny jak we śnie. I oto zupełnie paradoksalne zjawisko: jedynie dzięki owym warunkom chwili udało się wytworzyć stan masowej konsumpcji arcydzieł. Prawie nic, jak wspomniałem, wówczas innego nie wychodziło, ja zaś wydawałem dziesięć do dwunastu tomów na rok; nic więc dziwnego, że witryny księgarskie były zapełnione „Bibljoteką Boya”, a publiczność nawykła czekać nowego tomu z niecierpliwością. To był jeden z najoryginalniejszych kursów „klasycznego” wykształcenia. Będąc we Francji, śmiało mogłem powiedzieć Francuzom, że Montaigne lub Rabelais są potoczniej czytani w Polsce niż we Francji, gdzie ich oddziela od czytelnika najeżona trudnościami stara francuszczyzna. U nas Montaigne’a czytano w rowach strzeleckich. Dla wielu literatów polskich literatura ta była rewelacyjną, zwłaszcza Rebelais, który np. stał się m .in. ulubioną lekturą Reymonta.
– A później?
– Później oczywiście te warunki, sztucznie niejako wytworzone, zmieniły się. Obudził się ogromny ruch wydawniczy: zaczęło wychodzić mnóstwo książek, witryny zapełniły się Londonem, Conradem, laureatami Nobla i t. d.; powstało mnóstwo wydawnictw „za darmo”, reklamujących się po amerykańsku, rozporządzających wielkim aparatem wydawniczym. Oczywiście przesłoniły one biedną „Bibljotekę Boya”, nie wyposażoną takiem uzbrojeniem. Próbowałem kilka razy zorganizować zbiorowe wydanie, ale, jak rzekłem, wciąż się rwało. Przytem ja sam, przeniósłszy się do Warszawy, ogarnięty gorączką pisania, pochłonięty działalnością krytyczną, publicystyczną, mocno zaniedbałem pracę tłumacza. Nie miałem czasu o tem myśleć. Jeden po drugim tom mojej „Bibljoteki” znikał, wyczerpany, z półek: publiczność zapominała o nich. Nawet tak ulubionej książki jak „Dzieje Tristana i Izoldy” niema dziś w księgarni. I oto teraz Wydawnictwo Alfa występuje w całym nowoczesnym rynsztunku wydawniczym, celem wskrzeszenia „Bibljoteki Boya”, tym razem już na trwałe.
– Znajdzie się ona z pewnością w każdej bibljotece.
– Ach, żeby to doczekać ustawy bibljotecznej: wówczas losy wartościowej książki w Polsce byłyby rozstrzygnięte. Gdyby doczekać bodaj powstania bibljotek nauczycielskich przy gimnazjach! Wszystkie moje wydawnictwa były do takich bibljotek w Małopolsce polecone w czasie wojny przez Radę Szkolną Krajową, która urzędowała wówczas w Białej.
– Ilu pan ogółem przekładał autorów?
– Trzydziestu pięciu: z dawnych „Dzieje Tristana i Izoldy”, „Pieśń o Rolandzie”; dalej Villon, Rebelais (cały), Montaigne (cały), Brantôme. Descartes, La Rochefoucauld, Pascal (cały), Molier (cały), Racine, pani de la Fayette, Lesage, Montesquieu, Marivaux, Wolter, Crébillon, ksiądz Prévost, Bernardin de Saint-Pierre, Rousseau, Diderot, Laclos, Beaumarchais, panna de Lespinasse, Chateaubriand, Constant, Stendhal, Balzac, Gautier, Musset, Mérimée, Murger, Verlaine, Dumas-syn, Scribe. Trzydziestu pięciu. Nowoczesnych sztuk, tłumaczonych czasem dla teatrów, nie liczę do mojej „Bibljoteki”.
– A jej rozmiar?
– Około dwóch tysięcy arkuszy, bo tomy były przeważnie bardzo duże. Gdyby moją „Bibljotekę” rozparcelować systemem innych bibljotek, byłoby tomów znacznie więcej niż sto. Samego Moljera jest trzydzieści trzy komedyj.
– Czy, wznawiając „Bibljotekę Boya”, czyni pan jakie zmiany w tekście?
– Ogromne! Mimo że krytyka była na mnie jako na tłumacza tak łaskawa, nie zawsze byłem z siebie zadowolony. Pracowałem w strasznym pośpiechu, pędziła mnie jakaś gorączka, aby zapełnić te wiekowe luki, jakie mieliśmy w naszym stanie duchowego posiadania wielkich pisarzy francuskich. Bo większość tych nazwisk była u nas zupełnie obca, większość tych utworów pojawiła się w Polsce po raz pierwszy. Kiedy zacząłem je wydawać, z wielkiej literatury francuskiej nie istniało w handlu księgarskim po polsku – można powiedzieć – nic. Dlatego śpieszyłem się bardzo: takie zresztą mam usposobienie, że raczej pracuję gorączkową niecierpliwością niż skrzętną pilnością. Przez całą wojnę pracowałem zresztą w fatalnych warunkach, w czasie dyżurów, chowając papiery na odgłos kroków zwierzchnika, z terczącym wciąż dzwonkiem telefonu nad głową. Dlatego też czułem potrzebę gruntownej rewizji tekstu; nowe wydanie będzie przeważnie bardzo różne od dawnego, poprawione, ulepszone, staranne. W niektórych tomach ani jednego zdania nie zostawiłem tak jak było. Dlatego bardzobym pragnął, aby w rękach moich sympatyków i czytelników to zbiorowe wydanie zajęło miejsce dawnych tomów.
– I liczy pan na powodzenie?
– Oczywiście! Tylu mam wśród publiczności przyjaciół i tyle spotkało mnie nieraz tej przyjaźni dowodów, iż kiedy powiem moim czytelnikom, że zależy mi na tem, aby pojedyńcze błąkające się na półkach tomiki oddali ubogim dzieciom stróża, a sami zaabonowali się w Wydawnictwie Alfa, nie wątpię ani chwili, że to uczynią z przyjemnością dla mnie a pożytkiem dla siebie. Będą mieli z czasem rząd książek łądnie wydanych, wykwintnie oprawnych, w jednostajnym formacie, a nic bardziej nie drażni amatora książki, niż tego rodzaju dziadowski wygląd, jaki przedstawiała dotąd „Bibljoteka Boya”.
– Zaczyna się od serji dwunastu tomów?
– Tak, i bardzo smakowicie dobranych. Zaraz później pójdą dalsze serje. Będzie to w polskiej mowie ekstrakt myśli pięciu wieków: w tem mała szafeczka z napisem „Trucizny”; – jak w aptece. Bo w literaturze, jak w medycynie, trucizny bywają najdzielniejszym środkiem leczniczym…
Zobacz więcej >>> druki reklamowe związane z działalnością Biblioteki Boya
* Zachowano oryginalną pisownię